Każdy z Nas ma jakieś zwyczaje, rytuały, przyzwyczajenia. Może własna tradycje. Może swoje „odchyły”. I może nawet nazywa je sobie po swojemu. To naturalne. Ja też je mam. Kiedy jestem w domu rodzinnym poranną kawę piję zawsze w kubku z motywem ławeczki z parku Güell, który to kubasek zakupiłam podczas pierwszych samodzielnych wakacji za granicą. Na co dzień korzystam z kubka z logo mojej Alma Mater, ale może wymienię go na świeżo dostany pod choinkę. Wypróbuję jutro. Póki co stwierdzam, że pasuje do zielonej herbaty. Oprócz porannej kawy i zielonej herbaty układam książki na półkach tematycznie, kupuję na potęgę balsamy do ciała z masłem kakaowym i wieczorami palę świeczki. Jestem uzależniona od pewnej pomadki do ust a w każdy poniedziałek chodzę na stretching.
Hygge – sryge
Tak. Mam swoje hygge. I gdyby nie to, że ostatnio jestem bombardowana tym słowem z każdej strony, żyłabym sobie pewnie dalej w błogiej nieświadomości jego istnienia i nazywania swoich przyzwyczajeń odchyłami właśnie. Ale teraz już wiem, że mój kubek z motywem Gaudiego jest hyggeligt, a wieczorny rytuał zapalania świecy to niemal oblig.
Hygge przez moment było alternatywne i hipsterskie, ale zalało internety i teraz dotyczy już wszystkich. Jeśli jeszcze ktoś nie wie o co kaman w całej tej filozofii, odsyłam do tekstu Ewy, bo jest naprawdę wartościowy i świetnie napisany.
Duńczycy mają sporo racji i warto ich podglądać. Zwłaszcza, że skuteczność ich zachowań przynosi wymierne efekty. Samo jednak hygge każdy z nas już odkrył, nazwał je po swojemu i po prostu przeżywa. Tak mi się wydaje…
Kto mnie zna, ten wie, że nienawidzę poradników. Nawet tych odpowiadających czytającemu na pytania jak pokonać stres i dlaczego mężczyźni kochają zołzy. Nie czytam wskazówek jak wychować mądre dziecko ani jak dogadać się z dwulatkiem, choć (nie wiedzieć czemu) tego typu pozycje regularnie trafiają w moje ręce. To chyba pokłosie poprzedniej pracy i konsekwencja macierzyństwa. Tak czy siak jak szybko do mnie trafiają, tak szybko podaję je dalej.
Lulka vs. poradnik
Ale tym razem skusiłam się zajrzeć do jednego. Z trzech powodów. Pierwszym była długa podróż autobusem linii 116, drugim – szczytowa fala popularności hygge. Trzeci był najbardziej przyziemny – to była jedyna pozycja czytelnicza w mojej torebce. Miałam przy sobie co prawda dobrą muzę, ale ciekawość wzięła górę. I chwyciłam „Duński przepis na szczęście”, o którym piszą amerykańska mama i duńska psychoterapeutka. W książce sporo jest anegdot i przykładów życia codziennego. To już wedle uznania. Mnie zachęciły do dalszej lektury tym, że wiele rzeczy przedstawiły w punktach.
Jest jeszcze jeden powód, dla którego postanowiłam czytać dalej. Kubek z kawą i masło kakaowe to jedno, ale ponadprzeciętnie energiczna dwulatka to druga strona medalu. Co mi po przyjemnym wieczorze w towarzystwie ukochanej świecy zapachowej i kieliszku półwytrawnego białego wina, kiedy już wiem, że następnego dnia czeka mnie pobudka przed 6 i zabawa do 20, bo choroba nie wybiera a cały dzień z mamą w domu to doskonały powód do nieucinania sobie popołudniowej drzemki.
Czy hygge pacyfikuje dwulatki?
Autorki postawiły na wyjaśnienie i stworzyły trafny w mojej ocenie akronim. Każda litera, to oddzielna sfera rodzicielstwa, nad którą warto się pochylić. Mniej lub bardziej. Ode mnie dla Was w pigułce:
R jak radosna zabawa, czyli trochę o tym jak pozwolić dziecku cieszyć się dzieciństwem.
O jak odpowiedzialna autentyczność, czyli o uczciwości w relacji rodzic-dziecko, pochwałach, przykładach, szczerości i procesach.
D jak dobrodziejstwa przeramowania, czyli refraiming po duńsku, czyli trochę o tym, że jak się ma dziecko to trzeba być elastycznym i pewne swoje dotychczasowe nawyki (hygge?) zmienić i stworzyć nowe.
Z jak zrozumienie i empatia. Nie ma co wyjaśniać.
I jak inwencja zamiast ultimatum. Matki polki słyną z kreatywności, także tego.
I wreszcie…
C jak ciepło rodzinne czyli hygge. Czyli carpe diem po duńsku. Czyli „my” zamiast „ja”, czyli cierpliwość, wsparcie, czas i radość z tego co tu i teraz. Proste i skuteczne. Do Was należy ocena czy ponadczasowe, czy może silnie zależne od okoliczności klimatycznych, rządowego programu wsparcia rodzin i stanu rodzimych dróg.
Przyznam się bez bicia, że uważnie przeczytałam tylko ten rozdział. I spodobał mi się. Nie spodziewajcie się recepty na to jak odpocząć przy dwulatku ani tym bardziej jak sprawić, żeby nagle stał się aniołkiem. Ale czytając uważnie z pewnością znajdziecie jakiś element, nad którym warto się zastanowić. Najprawdopodobniej będzie to jakieś wasze zachowanie. Wasze przyzwyczajenie. Obszar nad którym warto popracować. Hygge dotyczy Ciebie, nie dziecka. Jemu tylko udziela się to, co Twoje.
A poza tym, abstrahując od hyggeligt macierzyństwa (nie jestem pewna, czy dobrze stosuję ten przymiotnik, wybaczcie) dwulatek za chwilę stanie się trzylatkiem, potem ośmiolatkiem a potem dwudziestolatkiem. I zatęsknicie za wiecznym bałaganem i grającym w kółko tę samą melodię ślimakiem. Szkoda czasu na wkurzanie się. Po prostu.
Wszystkiego hyggeligt!
Wpis powstał we współpracy z Wydawnictwem Muza