
Minimum raz w tygodniu słyszę “ja to cię podziwiam”. I zawsze wtedy mam ochotę wybuchnąć śmiechem. Takim śmiechem, kiedy to zrywasz boki, zaczynasz płakać ze śmiechu, a nagle ten śmiech przeradza się w szloch, bo zdajesz sobie sprawę z tego, jak bardzo potrafisz uperfumować gówno, w którym jesteś. Bo jesteś.
Jestem kobietą. Jestem matką. Matką samotnie wychowującą. Pracuję na etacie, biorę dodatkowe zlecenia, współogarniam firmę szkoleniową. Gdy jestem w domu, laptop pracuje non stop i nie przechodzi w wygaszacz ekranu.
Budzik nastawiony na 5:00, kawa, makijaż, prasowanie na szybko. O 6:00 budzę dziecko i najbliższa godzina jest dla niego – co będzie dziś robiło, co mu się śniło, jak się czuje, co by zjadło, co chce założyć do przedszkola. Punkt 7:00 wychodzimy. Placówka po drugiej stronie ulicy. Cmokaski w szatni, czytanie menu, zapowiedź, że przyjdę późno, bo dopiero po pracy. “A nie po podwieczorku?”. Nie, kochanie. O tej godzinie to mama wisi na telefonie w pracy. Cmok i każde w swoją stronę.
8:30 – 16:30 praca. Każdego dnia z ucałowaniem ręki, bo spotkałam na swojej drodze ludzi, którzy zrozumieli sytuację, w której jestem. Więc staram się na 200 proc. Żeby nie zawalić, żeby nie wykorzystywać, żeby udowodnić, żeby zarobić.
16:30 – autobus, metro, tramwaj. Jestem.
17:50 – Cieszy się na mój widok. Przez kwadrans komplementuję jego prace plastyczne, przez 5 minut rozmawiam z opiekunką. Wracamy do domu. Szybkie zakupy w drogiej Żabce czy może tańsze, ale żmudne, w Biedronce? Szybka analiza w głowie. Stan konta znam przecież co do grosza.
18:20 – Jesteśmy. Jemy, oglądamy bajki, omawiamy dzień, bawimy się. Szczerze? Najlepszy moment w ciągu dnia.
21:00 – Ladies night’s. A w rzeczywistości – mycie naczyń, nastawianie prania, odbieranie poczty, dodatkowe zlecenia. Zadzwonić, oddzwonić, odwołać, zaklepać, uzgodnić, przeprosić, że tak późno.
01:00 – Do łóżka. Budzik na 5:00
To dobry dzień. Są gorsze i nie zaliczam do nich tych, kiedy w pracy pójdzie coś nie tak. Złe dni są wtedy, gdy w ciągu dnia zadzieje się coś spektakularnego. Np. “Proszę przyjechać, syn wymiotuje i ma gorączkę”. Albo “Do jutra trzeba zapłacić XX za wycieczkę. Gotówką. Nie ma Pani gotówki przy sobie?”. Czy “Te kapcie już się podarły. Na jutro potrzeba nowe”. Nadal no problemo! Załatwimy, pojedziemy, ogarniemy. Autobusem, oczywiście.
Gorzej, gdy trzeci raz w tym miesiącu dzwonisz do pracy i mówisz: “sorry, dziś nie przyjdę/muszę pracować z domu, bo mam chore dziecko”. Niby ok, ale jednak nie. I wszyscy wiemy, że nie jest ok. Dlatego też, kiedy kolejny raz słyszę od koleżanki “o kurczę, podziwiam cię, ja to bym nie dała rady” to mam ochotę zacząć rwać sobie włosy z głowy od tego słodkiego pierdolenia.
Bo prawda jest taka, że każda z nas dałaby radę. Bo każda z nas, gdyby naprawdę musiała, wzięłaby trzy etaty. Bo każda z nas, gdyby musiała, byłaby mamą i tatą. Bo każda z nas, gdyby musiała, zrobiłaby wszystko, żeby zapewnić dziecku to, co najlepsze. I żaden to fenomen. Po prostu płacze się wtedy, gdy nikt nie widzi. Gdzieś między 1:00, a 5:00.
Tylko czasem nie chcesz już być Wonder Woman. Myślisz sobie – dobra, ja tu sobie teraz usiądę i udajmy, że mnie nie ma. To nie moje dziecko urządza histerię przy półce z zabawkami. To nie moje dziecko znów jest chore. Naprawdę powiedziałam, że to załatwię? Moment, nie umawialiśmy się na ten termin. Serio? Generuje koszty utrzymania na 4 tysiące? Jak to możliwe w Warszawie? No i jestem frajerką, bo nie biorę żadnych świadczeń od państwa. Ale że złożyć pozew o wyższe alimenty? Przecież to dobry człowiek, płaci i wychowuje. Nie mam zastrzeżeń, tak się umówiliśmy.
Były różne etapy w życiu – plany, nadzieje, ślub z pompą, dobrostan, utrata pracy, problemy z ciążą, choroby dziecka, awantury, rozwód, stabilizacja, survival. Nigdy jednak nie czekałam i nie oczekiwałam na taryfę ulgową od życia. Nie chcę jej i teraz. Żyję, wychowuję, pracuję, szukam szczęścia i swojego miejsca w świecie, patrząc z dwóch perspektyw – swojej i małego, czteroletniego człowieka. Czy to łatwe? Nie. Ale czy wymaga słów “ja to cię podziwiam”?
Osobiście nie znam żadnej kobiety (a znam ich mnóstwo prywatnie i na gruncie zawodowym, jako bohaterki moich publikacji), która chciałaby samotnie wychowywać dziecko. Znam natomiast takie, które tkwią w nieodpowiednich związkach ze względu na dziecko i takie, które decydują się podążać swoją drogą z dzieckiem u boku, gdy za nimi wszystko się pali. Bez względu na powód, każda mówi “nie takiego życia chciałam”, “nie tak to sobie wyobrażałam”.
No raczej.
Jesteśmy kobietami. Bardzo silnymi, choć niekiedy upadamy – nie wiemy, płaczemy, szukamy opoki, jęczymy. Ale zawsze wstajemy z kolan. I to z rozmachem.
Wszystko działa, dopóki działa. Ale wcześniej czy później przychodzi moment, gdy złote jajo pęka, bo było wyłącznie wydmuszką. Dobrze się prezentującą, póki ktoś jej nie pyrgnął. A pyrga. Średnio raz w tygodniu.