Jak można mieć swoje dziecko i nie lubić cudzych!?

Fot. archiwum prywatne

Spotykamy się po prawie dwóch latach. Oboje pracujemy w tym samym, wielkim korpo, więc łatwo i niełatwo wpaść na siebie na korytarzu. Ostatnio widzieliśmy się jak jeszcze byłam w ciąży. Teraz oboje jesteśmy rodzicami 2,5 letnich dziewczynek. Teoretycznie idealny grunt pod rozmowę. Trochę o dzieciach, trochę o pracy, wakacjach, samochodzie, potencjalnej przeprowadzce i tysiącu innych rzeczy. Ale to tylko moje zdanie.

Mimochodem i uprzejmie rzucam więc na początek kurtuazyjne „Jak tam córcia”. Spodziewam się, że usłyszę kilka słodkich anegdot, w odpowiedzi na które sama opowiem jakąś świeżą historię, po czym rozejdziemy się każde w swoją stronę życząc sobie i swoim dzieciakom wszystkiego naj. Moja wizja była jednak zupełnie inna niż mojego znajomego. Skoro bowiem tyle Nas łączy, to powinnam obejrzeć zdjęcia córci. Bo przecież sama mam córcię i robię jej zdjęcia. I rozumiem, jak je szparagi, zbiera kwiatki, biegnie z piłką, zakłada buty, zdejmuje buty… Po około 34tym pionowym (o zgrozo!) zdjęciu, z których połowę musiałam obejrzeć podwójnie, bo przecież warto cofnąć się do nich, żeby dobrze porównać z kolejnym, delikatnie próbowałam zmienić temat. Nieskutecznie. Po kolejnych 10ciu (pionowych rzecz jasna) stałam się bardziej stanowcza. Finał? Foch. Że przecież on to robi bo się znamy od lat, że jak ja mogę tego nie doceniać skoro sama jestem matką i w ogóle to co ze mnie za matka. W takiej oto atmosferze rozstajemy się na kolejne pewnie dwa lata. Albo i więcej, skoro tak podpadłam.

Kiedy myślę o tym spotkaniu, mam mieszane uczucia. Czy naprawdę to ze mną jest coś nie tak, skoro nie obdarowuję swoich znajomych (tych z dziećmi i tych bezdzietnych) toną zdjęć? Je kaszkę, myje zęby, ubiera kurtkę, robi babki w piaskownicy, jedzie rowerkiem, puszcza bańki. Oczywiście, że mam takie zdjęcia. Sortuję je, wywołuję, układam w albumach, opisuję z użyciem kolorów. Dzielę się nimi z rodziną, z bliskimi mi przyjaciółmi. Znajomym pokazuję jedno co jakiś czas, albo kilka, gdy jest ku temu odpowiedni kontekst. I wiecie co? Okazuje się, że to jednak ja nie jestem normalna.

Bo jak to, matka polka a nie ma tysiąca zdjęć córki pijącej soczek ze słomką? Jak to kasujesz na bieżąco zdjęcia z telefonu? I moje ulubione – dlaczego wszystkie są poziome?

Do tej pory myślałam, że nie lubię innych dzieci. Że wkurza mnie oglądanie 18 zdjęć obcej mi właściwie dwulatki jedzącej szparagi. Ale w sumie to spotkanie uświadomiło mi, że ja właściwie lubię dzieci. Nawet te obce (choć nie zawsze). Mnie do szału doprowadzają rodzice! Ci na placach zabaw, ci w kolejkach w sklepie, ci w przychodni u lekarza. Właściwie wszyscy Ci, którzy zapomnieli już, że dziecko nie jest jedynym tematem na który można porozmawiać. Krzywo patrzący na mnie, gdy próbuję przeskoczyć na temat koncertu, podróży, degustacji win czy zwykłej wizyty u fryzjera.

Może pozornie ciężko sobie to wyobrazić, ale ja też oszalałam na punkcie mojej córki. Czuję jednak, że byłoby nie w porządku obciążać tym szaleństwem innych. Dzieci? Uwielbiam. Te zwłaszcza, których rodzice funkcjonują tak jak ja. Ktoś spyta: czyli jak? Gdzieś po środku. Między tuleniem, obcałowywaniem, czytaniem do snu i robieniem miliona zdjęć, a wyjściem z domu bez dziecka, szaloną imprezą z przyjaciółkami i książką „dla dorosłych”. Wymianą doświadczeń w przyjemny dla obu stron sposób. Rozmową niemęczącą nikogo.

Wracając do tej nienormalności, którą zdiagnozowałam u siebie powyżej. Dobrze mi z nią. I dobrze mi z tym, że na co dzień otaczam się równie nienormalnymi matkami i ojcami. A spotkania takie jak to w korpokorytarzu tylko utwierdzają mnie w przekonaniu, że jestem szczęściarą. I że jednak uwielbiam dzieci.