Zanim zostałam matką, wyobrażałam sobie, że place zabaw to takie miejsca, w których rodzice mają chwilę wytchnienia, a dzieci radośnie się bawią. Umęczone matki (a może rodzice po prostu?) mogą usiąść w cieniu na ławeczce, poczytać książkę, gazetę, zadzwonić do znajomego lub po prostu poznać i porozmawiać z inną matką (fuck, niestety najczęściej KAŻDY temat zejdzie na macierzyństwo…). Boże jedyny, w jakim ja byłam błędzie!
Mój syn należy do dzieci żwawych i wyjątkowo żywotnych. Jest nie do zmordowania i wie o tym każdy, kto spędził z nim choć chwilę. W dodatku bardzo lubi interakcję z innymi ludźmi – wiek bez znaczenia. Uważam, że socjalizacja dziecka jest bardzo ważna. Od początku wychodziłam z założenia, że dzieci powinny bawić się z dziećmi, najlepiej w zbliżonym przedziale wiekowym. I niechże one bawią się tak, jak potrafią! Roczniaki dogadają się ze sobą, dwulatki też. O trzylatkach i wyżej nie wspomnę. I niech te dzieci wchodzą w konflikty, niech je w swój sposób rozwiązują, niech się bawią i obrzucają piachem, płacząc i wyrywając sobie zabawki. Nie ingerujmy w to, patrzmy sobie z daleka i pilnujmy, aby się nie pozabijały. Tyle.
Nie. Dziś na placach zabaw mamy inny trend. Na rancie piaskownicy każda matka siedzi ze swoim dzieckiem i robi z nim piaskowe budowle. Po co? Kolejne matki podążają za swoimi dziećmi od zabawki do zabawki, bo „ostrożnie, zrobisz sobie krzywdę”. Serio? Inne godzinami bujają swe latorośle na huśtawce (często przy ryczącym akompaniamencie innych bachorów, które KONIECZNIE JUŻ I TERAZ też chcą się huśtać…). Nerwówka. Między dziećmi, a przede wszystkim między matkami. Jedne mierzą wzrokiem drugie. I nie daj boże, żeby Jaś zabrał łopatkę Krzysiowi, bo rzuci się do gardła. Skąd to się bierze?
Wiosna, sobotnie popołudnie. Idę na plac zabaw z moim synem. Siadam z boku na ławce, szybko ogarniam wzrokiem otoczenie – większość matek krok w krok za dzieckiem. Biegają za nim lub przed nim, wyskakując zza zjeżdżalni z radosnym „a kuku!”. Na kilku ławkach siedzą ojcowie, wyglądają na zdezorientowanych, jakby trafili tu przez przypadek i nie wiedzieli gdzie jest EXIT. Z trudem ogarniają, gdzie są ich dzieci i czy w ogóle nie skręciły jeszcze karku spadając z drewnianego domku. I to są rodzice, których w tym całym galimatiasie lubię najbardziej.
A może to tylko specyfika dużego miasta? Gdzie, siłą rzeczy i siłą naszego wyalienowania, bronimy swojej prywatności, swoich dzieci i gdzie w tłumie spędza się czas samotnie?