Mój sposób na budowanie dziecięcej odporności

Fot. archiwum prywatne

Z mojego dzieciństwa pamiętam tran. Pamiętam go doskonale i nie jest to najprzyjemniejsze wspomnienie jakie mam. Wręcz przeciwnie. Bliżej mu do traumatycznego…

O właściwościach samego tranu można sporo przeczytać w Internecie i w ogóle nie zamierzam tutaj poświęcać czasu na wypisywanie plusów tudzież minusów jego spożywania. Nie zamierzam również zachęcać / zniechęcać do jego przyjmowania.

Postanowiłam jakiś czas temu, że w okresie jesiennym wprowadzę do naszego porannego rytuału łyżkę tranu. Postanowiłam, ale myśląc o tym co przeżywałam będąc brzdącem, odwlekałam wizytę w aptece przez dłuższy czas. Z jednej strony chciałam wzmocnić odporność mojej córki w ten dość naturalny sposób, z drugiej, na samą myśl o wstrętnym rybnym posmaku odkładałam start kuracji na kiedyśtam. Aż wreszcie odwiedziłam aptekę.

Szok po raz pierwszy

Okazało się, że tran dziś i ten sprzed X lat znacznie się różnią. Tamten smakował rybą, a ten dzisiejszy gumą balonową. Serio. W aptekach bez problemu można dostać tran smakowy. Ma gęstą konsystencję, co sprawia że dość łatwo odmierzyć odpowiednią porcję. Ja łyżeczkę dziennie traktuję jako niepełną łyżkę stołową. Mniejsza szansa, że coś kapnie. Bo oprócz słodkiego smaku tran to wciąż tłusty olej i wolę gdy nie ląduje na moich ubraniach. No właśnie. Nie można tu absolutnie mówić o delektowaniu się czy przyjemności z jego spożywania. Raczej wypić i zapomnieć. W imię zdrowia.

Szok po raz drugi

Mimo słodkiego smaku czułam, że muszę tę łyżeczkę czymś „zagryźć”. Mówię o sobie, bo zawsze zanim podam dziecku JAKIKOLWIEK lek czy suplement, to go próbuję. Uznałam, po wcześniejszej rozmowie z przyjaciółką a jednocześnie mamą równolatka mojej córy, że zagrycha musi być słodka i najlepiej sprawdzi się łyżeczka miodu. Prosty mechanizm. Łyżeczka za łyżeczkę. Pyszne po średnio smacznym. Oba zdrowe. Miód ma to, czego nie ma tran, jest naturalny, łatwo dostępny i w sumie tani.

Szok po raz trzeci

Moje dziecko go pije! Tran w sensie, bo że miód to chyba nikt nie miał wątpliwości. Jak to się stało? Mój sposób jest dość prosty. Zrobiłam z porannej łyżki tranu rytuał. Moja córa siedzi na kuchennym blacie. Wstawiamy wodę na herbatę, szykujemy kanapki, śpiewamy (ostatnio na tapecie jest piosenka o piratce) i pijemy tran. Zazwyczaj ja pierwsza, choć nie jest to regułą. Regułą zaś jest to, że obie poddajemy się temu procederowi.

 

Powiem Wam szczerze, że to dzieckowe „naśladowanie dorosłych” można naprawdę fajnie wykorzystać. Choć moje dziecko nie choruje, kilka razy musiałam jej podać syrop na kaszel, wapno albo środek przeciwgorączkowy. Metoda, którą wykorzystuje przy tranie zadziałała również wcześniej w każdym wspomnianym przypadku. Można jej śmiało wystawić certyfikat „mama poleca”. Ja polecam na pewno. Spróbujcie.