Na różnych portalach i blogach ratowniczych można przeczytać wiele ciekawych opisów tej pracy. O tym co tam „koledzy” piszą można dyskutować. Jednym się podoba, inni mają zastrzeżenia, że kolejny się żali. Każdy znajomy, który nie pracuje ze mną pyta się „jak wygląda twoja praca” albo „jak wygląda życie ratownika”. Oto krótka historia tego, jak to życie wygląda.
Wstajesz rano, zazwyczaj wcześniej niż inni domownicy – o ile jacyś są – bo ta praca, jak żadna, rozpieprza rodziny i związki. Więc wstajesz, szykujesz się i idziesz do pracy. Co zaradniejszy ma samochód, a tym samym – pół godziny dłużej na poduszce. Ja nie mam, więc jadę autobusem. Jak się da, to jeszcze przymknę w nim oko, a jak nie, to trudno, będzie trzeba pić od rana kawę albo te pier*** energetyki. W sumie wszystko jedno, i tak nie działa.
Jak już dojedziesz do pracy – moja akurat znajduje się w centrum Warszawy – to widzisz swoich „kolegów”, ich zmęczone twarze, witasz się, słuchasz nowin, głupich żarów, których nie rozumie nikt spoza środowiska. Przebierasz się w pomarańczowy strój i już wybija siódma – to znak, że teraz przez 24 godziny pacjenci są twoi, a w twoich rękach jest ich zdrowie i życie. Jakie to uczucie? Trudno to opisać. Każdy z nas przeżywa to na swój sposób.
Początek
Zazwyczaj dyżur rozpoczyna się w karetce, gdzie sprawdza się sprzęt, leki, druki dokumentacji medycznej i inne przyrządy. Nie będę się rozpisywał, co jest w karetce, bo już o tym pisałem i możecie przeczytać TUTAJ . Zaznaczę jednak, że czasy się zmieniają i dochodzą nowe przyrządy, które podobno mają nam ułatwić pracę (tablety do dokumentacji medycznej). Tego uczy się ratownik na początku swojej „kariery”: sprawdzać, sprzątać i uzupełniać ambulans. Pamiętam swój pierwszy dzień w pracy, kiedy na „dzień dobry” dostałem wiadro z wodą, mopa i miotłę. To nie jest jakaś „fala” czy pokazanie młodemu pracownikowi wyższości. Nie – to wychowanie, które ma uchronić w przyszłości dupsko nowego ratownika. Czemu? Bo będzie wiedział, że wszystko trzeba sprawdzić i przygotować, bo nie wiadomo kiedy coś się wydarzy.
Po sprawdzeniu karetki czekamy na wezwanie. Jeżeli nam się uda, to na spokojnie jemy śniadanie, a jak się nie uda, to jemy w karetce. Przy stole jak zawsze ożywiona dyskusja o zarobkach, które są po prostu śmieszne za pracę, którą wykonujemy i odpowiedzialność jaką ponosimy. Czasem ktoś coś powie o rodzinie, ale to temat śliski, bo jak na wstępie napisałem, albo się rozpadła, albo się rozpada. Niektórzy mają kolejne związki, drugie żony, drugich mężów. Duża część z nas ma ten bagaż w swoim plecaku. Może to wina tego, że pracujemy po 300 godzin w miesiącu żeby utrzymać rodziny? A może to przez te rozczłonkowane trupy, które widzimy czasami? Z pewnością przez to, że jesteśmy z tym wszystkim sami, bez opieki psychologa – jak w Policji czy Straży Pożarnej. Siedząc tak z nowymi pracownikami często padają pytania „po co przyszedłeś / przyszłaś tu do pracy”? Odpowiedzi są różne. Najczęściej, że nie dostałem / dostałam się na medycynę, to skończyłam ratownictwo. Albo “chcę pomagać ludziom i ich ratować” (ta odpowiedź wzbudza najgłośniejszy śmiech). Po takiej dyskusji czasami przychodzi taka myśl: „co ja tu robię?”. I w sumie odpowiedzi nie ma, ale każdy z nas miał swój początek i różne odpowiedzi na to samo pytanie „po co przyszedłem tu do pracy?”. Jeżeli kiedyś znajdę odpowiedź na to pytanie, to napiszę…
Wezwanie
Nie tak spektakularnie jak w filmach – bez biegania po korytarzach, bez wyjącej syreny. Głos w głośniku odzywa się kobiecym lub męskim głosem, podając numer zespołu i kod pilności. Ósemka (to kryptonim naszego zespołu, jednego z prawie stu w stolicy), już wiemy, że jedziemy. Karta z drukarki i w drogę. Jedziemy w „dwójce”, czyli bez sygnałów świetlnych i dźwiękowych. Dzisiaj akurat spokój na ulicach stolicy, nie ma ścisku. Zazwyczaj Warszawa stoi, albo wlecze się – taki jej urok. Gdynia też się korkowała, oczywiście nie tak bardzo, ale czasami też staliśmy w korku, jadąc z centrum do Orłowa, albo na Witomino. Tym razem jednak jedziemy na bliską Wolę. Jak zwykle w głośnikach nasze ulubione radio, ogólne rozmowy, a za szybą miasto tętniące życiem, którego teraz my pilnujemy.
Na miejscu. Wezwanie na 12. piętro (dobrze, że jest winda), do starszej pani z nadciśnieniem. Badanie – nawet to ciśnienie nie jest takie duże – rozmowa, przegląd dokumentacji medycznej pacjentki. Właściwie, co my tu robimy? Chwila uważnego słuchania i już wiem – samotność. Owszem, pani ma kilka chorób, ale obecnie największym problemem jest samotność osoby starszej, chęć rozmowy i zainteresowania swoją osobą. Mieszkanie zadbane, sporo książek, pamiątek rodzinnych. Więc rozmawiamy. Pani opowiada jak to została sama, jak fajnie, że takie chłopaki przyjechały do „starej baby”. Oczywiście odzew nasz był dla starszej pani (91 lat) zaskoczeniem. Co jej powiedzieliśmy? Ano, że nie wygląda na swój wiek, a na ulicy dałbym jej o dziesięć lat mniej. Świecące oczy starszych ludzi z radości są nie do opisania. Teraz tylko opisać kartę, parę wskazówek dla pacjentki i wychodzimy. Pani w doskonałym nastroju – znaczy zadowolony pacjent.
Wchodzimy do naszego wozu i już słyszymy w radiu „Ósemka, do centrum. Most Śląsko-Dąbrowski. Na moście zderzenie”. No to lecimy. Tym razem prawie dosłownie, bo w „jedynce” – sygnały dźwiękowe i świetlne włączone, hałas taki, że głowa pęka. Ludzie patrzą, ktoś pomacha, ktoś pomstuje, bo musi zjechać z drogi. Taka jazda, nawet po 14 latach pracy, nadal wzbudza szybsze bicie serca, ale nie dlatego, że rzeczony hałas czy podziw ludzi. To coś, co dla „młodego ratownika” jest czymś godnym zarejestrowania smartfonem. Teraz jednak chodzi o fakt, że mój kierowca ma w rękach życie moje i innych użytkowników, bo jadąc na niebiesko, przepisy się chowają, a chwila nieuwagi może skończyć się w ułamku sekundy naszym wypadkiem. Jesteśmy. Przed nami koledzy z Policji i Straży Pożarnej.
Po szybkim „siema” rozpoznanie w sytuacji. Ok! Samochód na barierce mostu, ale nie ma tragedii, blacha trochę pogięta na masce, płyny lecą. Kierowca chodzi o własnych siłach. „Zapraszam do karetki” – mówię do poszkodowanego. Kolega ratownik wraz z kierowcą prowadzą go do samochodu. I znów wywiad, badanie parametrów, badanie urazowe. Wygląda na to, że tym razem wszystko jest ok. Żadnych urazów, żadnych odchyleń od normy w badaniach, a pacjent nie chce jechać do szpitala – nie ma sprawy, ma takie prawo. Podpis odmowy przewozu do szpitala i dziękujemy. Jeszcze parę zdań z policjantami i wołamy, że „wolni w miejscu wezwania”. Tym razem głos w radiostacji mówi „wracaj”. Super! Będzie chwila spokoju, może.
Przerwa
Dokumentacja uzupełniona, można chwilę odpocząć do kolejnego wyjazdu. Ciepły i przyjemny dzień, więc z innymi zespołami siedzimy przed stacją. Niektórzy piją kawę, herbatę, palą papierosy. Rozmowa luźna, wesoła, czasami jeden drugiemu dogryzie – dużo śmiechu. Nie napiszę żadnego z żartów, bo jak już napisałem we wstępie – ludzie niepracujący w tym syfie nie zrozumieją, a nawet pokuszę się o odważne stwierdzenie, że poczują się obrażeni, a o nas pomyślą „chorzy zwyrodnialcy”. Trudno, tak właśnie odreagowujemy wszystko co widzimy. Każdą ludzką tragedię, płacz, cierpienie. Tak też odreagowujemy stres związany z tymi pozytywami, które się zdarzają, jak poród. Miła chwila, ale dla nas to też wysiłek i stres.
W trakcie tej naszej „przerwy” każdy robi, co chce. Niektórzy siedzą i gadają, inni czytają książki, śpią. To nasz wolny czas na regenerację i spędzamy go tak, jak każdy lubi. Ja zazwyczaj mam książkę w ręku, a po przeczytaniu paru stron oczy same się zamykają i finalnie przerwę kontynuuję w pozycji leżącej. Pamiętam swoje pierwsze dni w pracy. Byłem tak przejęty, że nie spałem w ogóle. Czas wolny spędzałem w karetce, czytając ulotki leków, ucząc się sprzętu. Dziś wyjątkowo spokojny dzień pojedyncze wezwania, mało pracy – rzadkość! Wyjątkowa! Ale nadchodzi wieczór i noc, a ciepła i pogodna noc oznacza jedno – miasto jest nasze!
Noc
W sumie zaczyna się miło, dwa wezwania z rzędu, ale brak pacjenta w miejscu zdarzenia. Więc podziwiamy wieczorne życie miasta. Tłumy ludzi spacerujących Nowym Światem i Krakowskim Przedmieściem, zmierzających w stronę klubów, pubów oraz bulwarów nad Wisłą. Ciekawe, ilu z nich dzisiaj spotkamy jako naszych pacjentów, a ilu z nich będzie chciało nas pobić. Nawet nie wyobrażacie sobie jak wiele agresji jest w społeczeństwie w stosunku do nas, zwłaszcza pod wpływem alkoholu. „Ósemka pilnie!” Zgłaszamy się. Wezwanie do rowerzysty z urazem głowy na moście. Potrącony, czy może sam się przewrócił? Okaże się, ale na wszystko trzeba być gotowym. Rzucam więc do kolegi, żeby przygotował kołnierz. Jesteśmy na miejscu. Chłopak mocno potłuczony i zakrwawiony, zdezorientowany – pewnie na skutek urazu głowy. Opatrunek, badania, i szpital. „Co z rowerem” – pyta pacjent. Odpowiedzieliśmy mu, żeby się nie przejmował, bo rowerem zajmie się Policja. W szpitalu, do którego przyjechaliśmy, jest pyszna kawa w automacie, więc wiadomo – przerwa porządkowa! Nasze porządki nie trwają jednak długo, bo nasza ulubiona radiostacja woła znów – pilne wezwanie, tym razem dachowanie. I znów na moście! No to jedziemy. Ile osób poszkodowanych? Jakie obrażenia? Czy są już na zewnątrz, czy w zgniecionym samochodzie? Nawał myśli w głowie, rękawiczki na dłoniach. Slalom gigant w wykonaniu kierowcy, przeciskanie się w powstałym szybko korku i już jesteśmy. Wygląda to dość źle. Na miejscu są chłopaki z PSP i Policji. „Ilu poszkodowanych?” – pytam dowódcę akcji. „5!” Sporo. Szybki TRIAGE (segregacja medyczna, ale o tym innym razem) i już wiem, że jeden czerwony, dwóch żółtych i dwóch zielonych. Wołam o dodatkowe dwa zespoły, a sami z moją załogą zajmujemy się czerwonym pacjentem. Uraz klatki piersiowej, uraz miednicy, uraz jamy brzusznej. Dość poważne obrażenia. Dodatkowo nie można się do końca dogadać z dziewczyną, bo nie pamięta co się wydarzyło. Urwany film – uraz głowy. Ok, kołnierz, deska, wkłucie, monitoring. Czekamy na kolejne zespoły. Już słychać i widać naszych kolegów – dojechali. Przekazuję im pozostałą dwójkę pacjentów i idę jeszcze do tych dwóch, którzy są „zieloni” i nie wymagają pomocy. Pytam, jak się czują, czy nadal wszystko jest dobrze. Wróciłem do karetki. Stan naszej poszkodowanej nie zmienia się. Więc decyzje. Wraz z dyspozytorem rozsyłam zespoły do różnych szpitali i na końcu odjeżdżam sam. Mamy najbardziej poszkodowaną pacjentkę, więc jedziemy do najbardziej wyspecjalizowanego szpitala. Po przekazaniu personelowi oddziału ratunkowego, wracamy uporządkować ambulans. Trochę śmieci po akcji, gdzieś ślady krwi. Wszystko musi być czyste i gotowe dla następnego pacjenta.
Tej nocy mieliśmy jeszcze kilku pijanych pacjentów, ale oni nie wymagali naszej szczególnej uwagi, bo prócz upojenia alkoholowego nic im nie dolegało. Jedyne co musieliśmy zrobić, to… obudzić ich i wskazać najbliższy postój taxi lub przystanek autobusowy. Zazwyczaj przekazujemy pijanych do straży miejskiej, żeby zawieźli ich do izby wytrzeźwień, a tych bardzo mocno zatrutych alkoholem do szpitala. Ale tej nocy nie było nikogo aż tak bardzo „pod wpływem”. Wszyscy zorientowani w miejscu i czasie, grzeczni i bez urazów. A od trzeciej do rana nie wyjechaliśmy już ani razu.
Ratownik
Najmłodszy zawód medyczny. Osoba udzielająca medycznych czynności ratunkowych, czyli pomocy w miejscu wezwania, na podstawie ustawy o Państwowym Ratownictwie Medycznym. Czy jest to zawód łatwy i przyjemny? Nie. Pracujemy po 24 godziny, czasem dłużej. W miesiącu 300 godzin i więcej. Nie pracujemy tyle, bo tak chcemy – musimy, bo nasze zarobki są śmieszne. Za tę odpowiedzialność, którą ponosimy przy każdym ratowanym człowieku, za ryzyko wypadku w drodze do pacjenta, za ryzyko zarażenia chorobami zakaźnymi dostajemy psi grosz. Pasja? Oczywiście, na początku, albo u tak zwanych „turboli”, czyli ratowników obwieszonych jak choinka w gadżety (zazwyczaj wpisują się z taką regułę, że im więcej na sobie, tym mniej w głowie). Skłamię, jeżeli napiszę, że nie mam żadnej przyjemności z tej pracy, bo mam. Dla mnie satysfakcją jest każda udana „akcja”, każdy pacjent, który powie „dziękuję”. Kim jesteśmy? Ludźmi, którzy pracują 365 dni w roku, przez całą dobę pilnując Was i Waszych rodzin. Jesteśmy zepsuci tym wszystkim, co na co dzień oglądamy, a oglądamy to wszystko, czego zwykły człowiek nigdy nie zobaczy i przeżywamy to, czego nie da się opisać i wyobrazić. Na co dzień prowadzimy, albo przynajmniej staramy się prowadzić normalny tryb życia, bo ciągle stoimy przed wyborem: iść spać po pracy, czy jechać coś załatwić. Jak zrobię to pierwsze, to znowu czegoś nie załatwię. Jak pojadę załatwić coś, to nie odeśpię, a w perspektywie jest odbiór dziecka z przedszkola i inne domowe obowiązki – jeżeli ktoś posiada rodzinę. Powiem jeszcze raz to, co na początku – nasze rodziny się sypią. Jeżeli ktoś ma więcej szczęścia to jakoś układa sobie życie. Czym jest dla nas człowiek? Każdy z nas ma jakieś poglądy, opinie. Każdy w coś wierzy, albo nie. Dla mnie pacjent nie ma ani płci, ani wieku. Nie ma religii, koloru skóry. Każde życie jest bezcenne, a my jesteśmy od tego by je ratować, bez względu na to, komu pomagamy. Tacy jesteśmy. Głośni, chamscy, perfekcyjni i idealni w tym, w czym jesteśmy najlepsi – ratowaniu.
Piotrek