Oddałam dziecko na CAŁY weekend i czuję się z tym…

Fot. archiwum prywatne

Otwierasz rano oczy, świeci piękne słońce. Nie słyszysz krzyków, płaczu, tysięcy pytań. Wstajesz. W błogiej ciszy nastawiasz wodę na poranną kawę. Po drodze nie stąpasz na rozsypane lego, nie potykasz się o plastikowe garnuszki i nie musisz martwić się, że poślizgniesz się na sukienkach lalki Ireny. Puszczasz wodę do wanny i dolewasz podwójną porcję pachnącego, pieniącego się płynu. Chwilę czytasz, masz czas nałożyć na włosy odżywkę i odczekać 20 minut zamiast spłukać ją tradycyjnie już po trzech. Wkładasz letnią sukienkę i kawę z tostami konsumujesz na balkonie. W tle niekoniecznie ukochana przez dziecko „Zagadkowa niedziela” ale Twoje muzyczne „widzimisię”.

Ale jest jakoś nieswojo. Przecież przywykłaś do slalomu między klockami i rozlanej na środku salonu herbaty. Do tysiąca pytań na które odpowiadasz w drodze z łazienki do kuchni. I do masła we włosach podczas przygotowywania tostów też przywykłaś, bo przecież należy Ci się duży przytulas za to, że jeden tost jest serduszkiem a drugi kwiatkiem. A teraz jest jakoś tak cicho, spokojnie. Jest czysto i wszystko na swoim miejscu, bo posprzątałaś i nie miał kto nabałaganić.

Tęsknisz za tym czasem, za chwilą dla siebie i swojej ciepłej kawy a gdy nadchodzi jakoś nie do końca potrafisz się nią cieszyć. Chyba że…

W miniony weekend po raz pierwszy od kiedy jestem mamą wstałam bez budzika (tego telefonicznego i tego, który budzi mnie wkładając palec do oka), wypiłam kawę czytając książkę i susząc pomalowane paznokcie. Zjadłam owsiankę sama, bez towarzystwa mojej dwulatki, która w tym samym czasie jadła niedzielną owsiankę informując mnie o tym przez telefon. Było mi dziwnie, nieswojo, obco i o dziwo dość przyjemnie. Wiedziałam, że moje dziecko jest pod najlepszą opieką świata (nie, nie u dziadków. U swojej ukochanej cioci, a jednocześnie mojej jedynej i najlepszej siostry świata). Że będzie najedzone, zadbane i spędzi fantastyczny czas. Na zabawie, nauce, śmiechu. Bez telefonu, tabletu, bajek (których nota bene nie lubi).

Czy się martwiłam? Czy byłam przejęta? To mało. Zadawałam sobie tysiące pytań na które odpowiedzi nikt nie mógł udzielić… Czy zje, czy zaśnie, czy się nie obudzi w nocy, czy nie zapłacze, czy będzie o mnie pytać, czy dobrze robię, czy będę umiała na chwilę oderwać myśli, czy przypadkiem nie jestem złą matką robiąc sobie tak po prostu wolne?

A potem dotarło do mnie.

Są telefony. To po pierwsze. A po drugie – potrzebuję tego i ja i moja córka. Będzie świetnie się bawiła, będzie miała mi co opowiadać i zmieni otoczenie. Nie może być przecież ciągle pod opieką mamy i taty. Tylko mamy i taty. Dojrzałam więc, zaplanowałam to dwa tygodnie wcześniej i poszłam do kina, na kolację, na wino (tak, tak. Białe of kors). Bawiłam się przednio, nieco beztrosko i zatęskniłam. Nie tak jak tęsknię co dzień, gdy kończę 8-godzinny dzień pracy i jadę do przedszkola. Zatęskniłam za małymi stópkami, które już nie są do końca tylko moje.

Pierwsze razy są zawsze trudne. Pierwsze matczyne razy jeszcze bardziej przepełnione emocjami. Pierwsze kopnięcie w brzuchu, pierwszy ząb, kroczek, marchewka czy siku na nocnik. Pierwszy weekend bez dziecka. To mam już za sobą. Ale tych „pierwszych razów” będzie jeszcze wiele. Każdy pewnie przeżyję na swój sposób. Ale każdy czegoś uczy i jest potrzebny. Obu stronom.

A że łezka się w oku kręci – to ludzka rzecz. Ten mały kalafiorek w beciku zaczyna sam poznawać świat. Zaczyna własną przygodę zwaną życiem. Obiektywnie moje córka i tak wkroczyła na tę drogę późno. Ale patrzę na to inaczej – miałam farta, że z obiektywnych przyczyn mogłam mieć ją przez tyle czasu „na wyłączność”.