Podzielę się z Wami moim wyjątkowym, muzycznym wspomnieniem…

 Pixabay / CC0
Pixabay / CC0

W moim liceum działał szkolny chór. Nie był to jednak taki zwykły, przeciętny wypełniacz poszkolnego czasu. Zabrzmi to może patetycznie, ale był to raczej sposób na życie. Szkolne i pozaszkolne. Coś więcej niż tylko śpiewanie. To był ten rodzaj aktywności, w którym każdy brał udział z nieskrywaną radością. I nie mógł doczekać się tego, co będzie się działo za chwilę…

A działo się naprawdę dużo i choćbym bardzo chciała nie dam rady przywołać wszystkich Naszych koncertów. Piszę Naszych, bo miałam tę wielką przyjemność być fragmentem tej muzycznej układanki, którą w ryzach trzymała Aśka. Wulkan energii, głowa pełna pomysłów, wieczny uśmiech na twarzy. Dusza typowo artystyczna, która każdy muzyczny pomysł wcielała w życie. Z Naszą pomocą.

Mieliśmy przyjemność współpracować z Justyną Steczkowską, Renatą Przemyk, Mietkiem Szcześniakiem, Justyną Majkowską Marysią Sadowską, Kasią Nosowską, Alicją Majewską, Starym Dobrym Małżeństwem

Śpiewaliśmy na scenie teatru Buffo, w krakowskiej Rotundzie, trójkowym studiu im. Agnieszki Osieckiej i na wielu mniejszych i większych scenach w całej Polsce. Śpiewaliśmy w domach kultury, kościołach, salach gimnastycznych, centrach handlowych czy klubokawiarniach. Śpiewaliśmy i migaliśmy dla osób niesłyszących. Śpiewaliśmy na warsztatach w Barczewie, w niemieckim Wiesmoor podczas wymiany w ramach współpracy partnerskiej miast i na licznych konkursach, z których niektóre udało Nam się wygrać. Śpiewaliśmy wszędzie, gdzie się dało i tam, gdzie nam wyraźnie nie zabronili! Zaliczyliśmy też wcale niemało wyjazdów integracyjnych. Czasem kilkudniowych. Ja najcieplej wciąż wspominam Bieszczadzkie Anioły 😉 Choć podobno Beskidy i mapa Polski znaleziona przez prof. Kozę rządzi 😉

Dziś powiedziałabym, że Nasza działalność miała charakter mocno rozrywkowy, mocno lajfstajlowy. Pokazywaliśmy, że chór nie zawsze musi oznaczać mundurki i równo ustawione w rządkach soprany, alty, basy i tenory. To samo można było robić w jeansach i trampkach, śpiewając przy ognisku albo w autokarze.

Gdyby nie ludzie, nie byłoby tych wszystkich wspomnień. Nie byłoby zdjęć (pamiętacie jeszcze aparaty na kliszę?), które teraz oglądam zazwyczaj głośno się śmiejąc. Nie byłoby historii, które można będzie kiedyś opowiedzieć dzieciom. Nie byłoby też historii, których dzieciom opowiadać nie przystoi 😉 Przykład: koncert dla znanego celebryty słuchającego Nas w szlafroku :p

Zdaliśmy maturę, poszliśmy na studia, nasze drogi się rozeszły. Częściowo przynajmniej. Ktoś mieszka w Poznaniu, ktoś w Warszawie, Toruniu, Szczecinie, Krakowie, Wrocławiu, Londynie, ktoś jeszcze inny wrócił lub został w rodzinnym Turku. Na pokładzie są architekci, prawnicy, pedagodzy, PRowcy, fizjoterapeuci, lekarze. Lista pozostaje otwarta. Udaje Nam się spotkać, porozmawiać, wymienić smsy, wiadomości na facebooku. Nie jest tak jak kiedyś, gdy spędzaliśmy ze sobą więcej czasu niż w domach rodzinnych, ale się udaje 😉 Śpiewaliśmy zresztą „nasze spotkania niech się nie kończą”. Dla wtajemniczonych: Gruszka twierdzi, że szykuje się zjazd!

Część z Nas została rodzicami. Sama wiem z czym to się je i jak to smakuje. Inni wiedzą o tym dłużej, inni krócej. Każdy z Nas ma inne zagwozdki i kłopoty. Uczulenie na mleko, problemy ze snem i inne dzieckowo – rodzicowe zmartwienia. Mam jednak to niesamowite szczęście, że oprócz tych – w gruncie rzeczy drobiazgów – moja córa jest zdrowa.

Ale wśród naszych „chóralnych” dzieciaków jest Julian, który  nie miał tyle szczęścia. Cierpi na neuroblastomę. Jego tata, Bartek odwala kawał dobrej roboty opowiadając o tym jak mały walczy z chorobą i jak tę walkę wygrywa. Znajdźcie chwilę i przeczytajcie historię Juliana TUTAJ.

Julkowi i jego rodzicom pomaga masa osób. Mają wokół siebie ludzi organizujących koncerty, biegi charytatywne i wspierających w możliwy dla siebie sposób. Kiedy o tym czytam, oglądam zdjęcie, to uwierzcie, że oczy zachodzą mi łzami. Z dwóch powodów. Przede wszystkim dlatego, że cierpi mały, bezbronny i bogu ducha winien człowiek. A po drugie, że są ludzie, którzy chcą i potrafią pomagać.

W takich sytuacjach jak zwykle oprócz sił potrzebne są pieniądze. Każde, nawet kilka złotych. Nie mogę pobiec dla Julka, nie mam jak dotrzeć na koncert, podczas którego świetni muzycy zagrają właśnie dla niego. Ale mogę podzielić się z Wami jego historią i może ktoś z Was podobnie jak ja wpisze nazwisko Julka Komajdy w odpowiednią rubryczkę PITa przeznaczając na jego leczenie swój 1% podatku.

Nasz chór nazywał się Viribus Unitis. To znaczy Wspólnymi siłami. I wierzę, że wspólnymi siłami pomożemy Julkowi wyzdrowieć. Bartku, Julku – trzymajcie się!

Ps. Jestem przekonana, że za jakiś czas wspólnymi siłami zaśpiewany Kolędę Śnieżkę. Tak wiecie, międzypokoleniowo 😉