Jak prasowanie wygładza problemy

freestock.org / CC0

Istnieją chyba tylko dwie rzeczy, które sprawiają, że się wyciszam, znajduję ukojenie dla natrętnych myśli i odpoczywam. Pierwsza to jazda na rowerze na większych dystansach, bo jestem wtedy sama ze sobą, a wysiłek fizyczny podnosi poziom endorfin, co zdecydowanie poprawia ogólne samopoczucie. Jednak w moim rowerze padła tylna piasta, w związku z tym trzeba się ratować inaczej. Drugim sposobem jest prasowanie. Szalenie nudne zajęcie, robię to rzadko, bo faktycznie muszę mieć wenę. Tak, muszę mieć wenę do prasowania. Ktoś mądry powiedział kiedyś, że „prasując wygładzasz problemy”. I jest w tym cholernie dużo prawdy. Nic nie działa na mnie równie wyciszająco i żadna inna czynność nie pozwala mi się wyłączyć z rzeczywistości na tyle, abym mogła przeanalizować wszystkie swoje troski. I tak oto w sobotę o 6 rano rozstawiłam deskę, a na stole postawiłam czubatą michę suchego prania.

Pewne duńskie przysłowie mówi „Nie wszyscy, którzy się uśmiechają, są przyjaciółmi”. Większość osób, które znam bardzo asekurancko podchodzi do zawierania znajomości. Z reguły ich zaufanie można zdobyć z czasem, poprzez zaangażowanie, wsparcie, długie rozmowy… Taka trochę strata czasu, czyż nie? Zawsze miałam odmienne podejście. Wydaje mi się, że innym trzeba po prostu ufać. Być ludzkim i otwartym. Dawać na starcie potężny kredyt zaufania. To już od drugiej strony zależy, czy ten stan utrzyma czy nie. Żyć, kochać, cieszyć się, czerpać od ludzi i dawać im to, co mamy najlepsze, grać vabank. Tylko niestety taka postawa wymaga ogromnej szczerości, fałsz daje się szybko wyczuć. I drugie niestety – rozczarowanie boli o wiele mocniej, bo my siebie drugiemu  serce na dłoni, a tam ciągle jakaś maska.

I właśnie w sobotę rano, z żelazkiem w ręku odpuściłam jedną wieloletnią znajomość. Bo ja widziałam w niej przyjaźń, a dostałam zawiść. Wszystko podszyte nieszczerym uśmiechem i gratulacjami.