Wczoraj byłam na koncercie rockowym. Takim wiecie, rockowym z prawdziwego zdarzenia. W trakcie którego ludzie skaczą pod sceną, depczą sobie po butach i nie przejmują się, że nie umieją śpiewać. Uwielbiam takie klimaty. Co prawda nie jestem typem rzucającym stanikiem w stronę frontmana, ale też nie żałuję swojego gardła.
Małe wtrącenie: Kiedy spotkałam znajomych na koncercie rockowym będąc w 6 miesiącu ciąży, usłyszałam, że to odważne. Kiedy 8 dni przed porodem pojechałam na koncert ci sami stukali się w czoło. A. miała dwa miesiące, kiedy została na noc nie pod opieką mamy. I znów te kąśliwe uwagi, że jak to, takie małe dziecko a ja przyszłam muzyki posłuchać na żywo, jakby radia nie było. Teraz A. ma dwa lata a ja nadal równie chętnie wybywam z domu pokrzyczeć i poskakać. Teraz jednak pytania się zmieniły na: „Serio Ci się chce?”, „Skąd ty bierzesz na to siłę?” lub „A nie lepiej się wyspać?”. Zaczęłam się zastanawiać, czy to ja się starzeję, czy ludzie wokół mnie i kto odstaje? I co będzie jak wskoczy mi z przodu magiczna „trójka”?
Ale do sedna: Zapytacie jak było? Napisałabym brzydko, ale nie przystoi. Klub wypchany po brzegi, nieziemska Skin, rozlane na buty piwo z sokiem malinowym, zachrypnięte gardło i wspomnienie pierwszego wspólnego koncertu ever. Tej samej kapeli, tyle że w plenerze (tak, tak, wspominam najlepszego Openera w galaktyce).
Ale to właśnie wczoraj dopadła mnie refleksja, że coś się zmienia. Że jest inaczej niż kilka lat temu. Że są rzeczy, które mi przeszkadzają. Szczególnie trzy:
Pierwsza – ku pamięci
Może ktoś z Was będzie w stanie wytłumaczyć mi po jaką cholerę rejestrować koncert komórką. Jeszcze technicy dobrze nie rozstawili sprzętu, a już fani z pierwszych rzędów odpalili czerwone kółko w swoich smartfonach. Nacisną kwadracik dopiero gdy sala opustoszeje. Dla mnie słuchanie muzy na żywo ma pewną magiczną moc. Pomaga mi zresetować przeładowany do granic możliwości umysł. Można bezkarnie zamknąć oczy, poczuć jak pod nogami wibruje podłoga a wszystkie narządy wewnętrzne wywracają się do góry nogami pod wpływem decybeli. O to w tym wszystkim (chyba?) chodzi. Finał jest taki, że traci się klimat czasu i miejsca na rzecz nagrania na którym niewiele widać i niewiele słychać. Ale tak – można pokazać znajomym, że się było, od razu otagować się na fejsie i wrzucić coś na jutuba. Albo chociaż selficzek. Rozmazany, bo ciemno. Super. Jak już musicie, to przynajmniej kręćcie poziomo a nie w pionie. Na dowód tego, że jest źle a będzie jeszcze gorzej złamałam się, wyjęłam telefon i cyknęłam dla Was fotę. Nagrania nie mam. Odsyłam do oficjalnych klipów.
Druga – gdzie jesteś kochanie
To fenomen plenerów, ale okazuje się, że w klubach też działa. Pierwsza faza to przepychanka i tłumaczenie „bo się zgubiłam”. Druga obejmuje korzystanie z WhatsAppa, Messengera, Hangouta czy innych wynalazków. I trzecia, moja ulubiona. Nie muszę chyba dodawać, że muza gra tak głośno, że nie słychać własnych myśli. Środek znanego utworu, solówka basisty: „Kochanie, gdzie stoisz? Gdzie? Wiesz co, kiepsko cię słyszę. Ja jestem obok takiej Pani w czarnej bluzie, tak bliżej wyjścia, ale trochę z tyłu.” Pozostawię bez komentarza…
Trzecia – Pan tu nie stał
Czyli o kolejkach słów kilka. Nikt ich nie lubi. Nikt nie chce w nich stać. Rozwiązanie – zdążyć przed wszystkimi. Jak? No przecież nie biegając po schodach. Najlepiej wyjść ciut wcześniej. Tak właśnie było. Choć set trwał ponad 2 godziny (w tym dwa bisy), po 90 minutach z sali zaczęli wychodzić ludzie. Niepojęte. Niektórzy wrócili z kurtkami, inni stali już przy drzwiach wyjściowych słuchając końcówki koncertu niemalże z rękoma na klamce.
Odstałam co swoje w kolejce po kurtkę (wcześniej w kolejce do toalety), ale uważam, że cały koncert, a najbardziej ostatni kawałek był tego wart. Co z tego, że zmarzłam wracając do domu w deszczu, co z tego, że lepiłam się cała rozlanym na mnie wcześniej wspomnianym piwem z sokiem malinowym, co z tego, że rano czułam się jakbym zmartwychwstawała po kilku godzinach snu? Co z tego, że dziś nie mam głosu?
I może rzeczywiście zaczęły mi przeszkadzać rzeczy, na które kiedyś nie zwracałam uwagi albo olewałam. I choć przez moment poczułam się – może nawet nie tyle staro, co inaczej niż kiedyś – CO Z TEGO?!
Co z tego wszystkiego, skoro to był jeden z najfajniejszych wieczorów w tym roku? A dopiero luty!!!
Nie wymienię koncertów rockowych na jazzowe never ever 😉
A zdjęcie zrobiłam tylko jedno, specjalnie dla Was. Wyszło całkiem nieźle, ale kosztowało mnie to duuużo wysiłku if you know what I mean 😉

